Szkolny Biwak - Edycja Maj 2019
Sobota rano. Nieco cieplej niż w piątek, ale szału nie było. Z nieba nadal coś siąpiło, jednak prognoza twardo pokazywała, że miało później przestać. Szef wyjazdu (Piotrek, dzięki za organizację wspaniałej imprezy) wysłał informację, że biwak „is a go”. Co w tej sytuacji zrobiła przysłowiowa Matka Polka? zerwała się z łóżka i poleciała do najbliższego sklepu sportowego po kalosze. Wszyscy, którzy byli na biwaku przyklasną. Zachowanie bardzo prawidłowe, szczególnie w sytuacji gdy na stanie domowym gumowców brak. Warunki terenowe wymagały czegoś odpornego na błotko i wodę. Szczególnie jesli brać pod uwagę młodszą część biwakowiczów. Jeśli na nogach były inne buty, to chyba nie było czego brać z powrotem do domu, bo doczyścić na pewno się nie dało.
A tak to była dodatkowa atrakcja – kto zassie głębiej swoje gumowce w błotnej dziurze? Bylo kilkoro mistrzyń i mistrzuniów, których jeden rodzic wyciągał z błotka za ręce, a drugi siłował się z kałużą próbując wyciągnąć z niej zassane buty. Górą nasi, żaden kalosz nie został pochłonięty, a dzieciaki miały jazdę opowiadając o przygodach w ruchomych piaskach! Było także kilka niezamierzonych spotkań trzeciego stopnia, czyli wjeżdżania w błoto ślizgiem, na plecach badź twarzą do przodu. Ale po pierwszych dwóch razach to już mało kto zwracał uwagę. Tym bardziej, że zrobiło się ciemno, nie było więc widac aż do rana jakie te dzieci szczęsliwe były. Zgodnie z zasadą, że dziecko brudne to dziecko szczęśliwe. Z biwaków przywozimy do domu dzieci wybitnie szczęśliwe i tylko nieco zmeczone. Ten wypad niczym się nie różnił.
Błotko, w postaci nieco mniej widocznego grząskiego parkingu dostarczyło mnóstwa wrażeń także dorosłej częsci kempingowiczów. Nie wiem jak wy, ale my, po tym wyjeździe, linę z hakami do holowania już w kole zapasowym mamy. Grzesiek na szczęście przyjechał z odpowiednim sprzętem, Jarek pożyczył od sąsiadów łańcuchy i jak sie nasi panowie zabrali „z krzyża” to wyciagali zakopane auta jedno po drugim. Także w niedzielę, na "do widzenia". Wszystkie doły po buksujących kołach grzecznie zakopaliśmy. Oczywiście po tym jak już dzieci się odpowiednio w nich wyszalały. Czyli, przed samym wyjazdem w niedzielę.
Podział na grupy jakoś tak automatycznie nam wyszedł od samego początku. Część ganiała z pistoletami po krzaczorach starając się jednocześnie jak najbardziej wpakować w błoto i kałuże. Część, nieco mniej ekstremalnie, grała w badmintona i piłkę na łące, wcale niekoniecznie suchej. Część walczyła z zakopanymi samochodami. Część rozstawiała namioty i organizowała obozowisko. Także rozpalenie ogniska stanowiło bardzo miłe zwieńczenie intensywnego dnia. Bo nie zapominajcie, że od rana przecież była jeszcze szkoła, trzeba było się spakować, dojechać. Towarzystwo się rozsiadło, pojadło i na pierwszy ogień zarządziliśmy naukę piosenki „Moi przyjaciele”. Jest to piosenka, którą dla nas śpiewali Scholaresi. Piosenka, którą Edyta i niżej podpisana darzymy ogromnym sentymentem, choć pewnie z różnych powodów. Więc mi osobiście nie trzeba było dwa razy powtarzać, gdy Maciek rzucił pomysł w piątek wieczorem. Szybki telefon do Edyty, ustalenie wersji tekstowej, wydrukowanie odpowiedniej ilości kopii i nagrywamy na ognisku dla zespołu z Poniatowej. Przećwiczyliśmy kilka razy, żeby nie było takiej zupełniej amatorszczyzny, choć do chóru nam daleko. Ale dobre chęci, ogromny zapał biwakowiczów i wyszło bardzo fajnie. Poleciało już z gorącymi pozdrowieniami do Poniatowej (do odsłuchania na naszej stronie FB).
A jak już zaczęliśmy śpiewać, jak śpiewniki poszły w ruch, czy w wersji papierowej czy elektornicznej, to skończyliśmy tak koło 5 rano następnego dnia. Olga, Robert, dziękujemy wam bardzo gorąco za ponowne użyczenie działki. Dzięki waszej uprzejmości nie musieliśmy gnieździć się w parku, gdzie na pewno pojawiłby się Strażnik Teksasu (w przebraniu park ranger’a) o godzinie 22:05, z zasadniczą informacją, że już obowiązuje cisza nocna. Towarzystwo i małe, i średnie, i duże wyśpiewało się do bladego świtu. Wyszalało, wybawiło, porozmawiało... A propos rozmów, dygresja: wokół stołu siedzi tak z pięciu kolesi w wieku lat około dziesięciu, każdy uzbrojony po zęby w odpowiedni pistolet, rewolwer, latarki, celowniki, itp. Przemykam obok i dociera do mnie wątek: "Hej, guys, a wyobraźcie sobie, że jesteśmy złodziejami. Napadliśmy na bank i, i, i.. I zapomnielismy ALL THE MONEY!!!." Że co?! Dzieckiem być.
(c) A. Warcholińska